piątek, 19 stycznia 2024

PRECZ Z CZWARTOSIZMEM !!!

Godzina Szumu nr 97, czyli podcast poświęcony wyborowi projektu Ignacego Czwartosa na Biennale w Wenecji ( https://magazynszum.pl/godzina-szumu-97-maria-poprzecka-piotr-kosiewski/) przypominał zaoczny proces, do którego nie został zaproszony ani oskarżony, ani obrońcy. Prowadząca, Karolina Plinta do dyskusji zaprosiła wyłącznie krytyków-oskarżycieli: Marię Poprzęcką i Piotra Kosiewskiego. Dyskusja to jest w tym kontekście złe słowo, do dyskusji potrzeba choćby minimalnej różnicy zdań – tutaj jej nie było. Uczestnicy prześcigali się raczej w wyszukiwaniu epitetów, które z jednej strony podkreślać miały ich fachowość i znawstwo, a z drugiej - wykazywać rzekomą mierność malarstwa Czwartosa. Prowadząca nie tyle próbowała hamować te prokuratorskie zapędy, ile starała się suflować nowe tematy i zagadnienia, które jej zdaniem i zapewne także jej rozmówców jeszcze bardziej pogrążać miały Czwartosa. Czwartosa obciążać ma na przykład mnogość źródeł inspiracji i przywoływanych przez niego mistrzów, bo to – zdaniem Poprzęckiej – świadczy o eklektyzmie. Czwartosa obciąża także tematyka jego malarstwa, zwłaszcza przedstawienia kibiców – bo to kibole, środowisko mroczne i groźnie, niegodne płócien malarzy prezentowanych w Wenecji. Zastanawiam się, dlaczego tak wytrawni krytycy i historycy sztuki koncentrują się na tym "co" jest przedstawione, ale nie interesuje ich "jak" jest przedstawione. Na tej samej zasadzie można zarzucać twórcom holenderskich martwych natury, że są nudni i powtarzalni, bo koncentrują się na tak banalnych rzeczach takich, jak owoce, kwiatki, szklanki i kubki. Obciążającą okolicznością stał się także fakt posiadania przez Czwartosa licznej i uzdolnionej artystycznej progenitury, która nie odżegnuje się od ojca – tego zapewne pragnęliby uczestniczy audycji – ale przeciwnie, wystawia razem z nim i co gorsza, inspiruje się jego stylem. To już nie tylko jeden Czwartos, ale cały czwartosizm, w wykonaniu synów i synowych artysty! – zawała się ubolewać prowadząca. „I jeszcze jakaś Ewa Czwartos będzie miała wystawę w ramach Project Roomu w Zamku Ujazdowskim” – skwitowała Plinta znużonym głosem tak, jakby wypełniała jakieś żmudne zadanie domowe polegające na sklasyfikowaniu wszystkich członków malarskiej rodziny Czwartosów. „Powstał już nawet na facebooku profil „bękart Czwartosa” – dodała, a Maria Poprzęcka uzupełniła fachowo „To już raczej w ramach żartu”.  No tak, to świetny żart. Boki zrywać. Nie ma to jak poczucie humoru na poziomie anonimowych hejterskich profili w rodzaju „soku z buraka”. Maria Poprzęcka zdaje się nie dostrzegać zgrzytu pomiędzy kierowaniem zarzutów wobec Czwartosa, że w swojej sztuce promuje „kiboli” i jednocześnie traktowaniem w kategoriach niewinnego żart tego rodzaju hejterskich przedsięwzięć. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że synowie i synowe artysty, dziś dyplomowani malarze u progu swoich karier, nie będą w najbliższym czasie tępieni przez rozmaitych gorliwych urzędników i krytyków za swoje "skażenie" czwartosizmem i nikt im nie będzie odbierał punktów za pochodzenie lub wycinał z list stypendialnych, malarskich przeglądów i konkursów.

Maria Poprzęcka w swoim surowym sądzie o sztuce Czwartosa nie jest skłonna uwzględnić nawet okoliczności łagodzącej, jaką jest fakt umieszczenia reprodukcji obrazu Ignacego Czwartosa pt.: „Rozmawialiśmy o Malewiczu” w jednej z jej najnowszych książek pt. „Impas” wydanej przez Słowo/obraz terytoria w 2020 roku. W roku 2018 Maria Poprzęcka napisała grzeczny list do Czwartosa: Szanowny Panie, chciałbym umieścić reprodukcję Pana obrazu w swojej książce i chciałabym prosić o wyrażenie zgody. Jestem zaszczycony – odpisał artysta. 


Ignacy Czwartos, Rozmawialiśmy o Malewiczu, 2012-13


Rzeczony obraz Czwartosa powstawał w latach 2012-2013 roku i przedstawia trzech malarzy zajmujących przez lata wspólną pracownię na ulicy Legionów Piłudskiego 17 w Krakowie, a później w dawnym szpitalu kolejowym przy ul. Lea. Zgrabnie opisała ten obraz w katalogu warszawskiej wystawy Czwartosa Patrycja Cembrzyńska. „Portret zbiorowy i autoportret w jednym. Stoją w izokefalicznym szeregu, namalowani z użyciem jednakowych prawie kolorów; jednostajny rytm pionów wprowadza ład i nastrój powagi. Patrząc od lewej: Piotr Lutyński, Marek Chlanda, Ignacy Czwartos. (…) Sportretowani zaciskają w dłoniach umocowane na patykach białe kwadratowe tablice z czarnym kwadratem pośrodku”. Jest w tym obrazie wszystko to, co charakteryzuje styl obrazów Czwartosa, połączenie powagi i godności z elementem zabawy i ironii.  Poważna dyskusja o malarstwie przełożona na zabawę czymś, co przypomina lizak, w jaki zwykle zaopatrzony jest zawiadowcy stacji. W końcu ich pracownia była w szpitalu kolejowym. Poważni malarze niczym mali chłopcy, zdają się przekomarzać – kto wyżej uniesienie sztandar-lizak z obrazem Malewicza? Kto mu najbardziej dorównał w kunszcie, rozumieniu sztuki, geniuszu? Choć nie brak w tym wszystkim ironii, to jednak jest i ładunek szacunku w tym, że to właśnie Chlanda pośrodku unosi czarny kwadrat pionowo w taki sposób, że zastyga on niemalże jak dodatkowy, czwarty portret pomiędzy trzema malarzami. W tym miejscu, na linii wzroku najwyższego z nich Marka Chlandy, zyskuje on właściwie miejsce będąc jednocześnie obrazem i przywołaniem swego twórcy. 

Samego faktu reprodukowania obrazu w książce wybitnej badaczki nie należy przeceniać, nie musi to jeszcze świadczyć o jej wielkim uznaniu dla malarza. Ale obraz Czwartos umieszczony w książce Poprzęckiej jest czymś więcej niż tylko dodaniem jeszcze jednego dzieła do długiej listy artefaktów budujących historię artystycznej recepcji dzieła twórcy suprematyzmu. Obraz Czwartosa i jego temat: artystyczna rozmowa o Malewiczu ma w tej książce specjalną wagę - stanowi ramę kompozycyjną pierwszego rozdziału książki poświęconego „Czarnemu kwadratowi” Kazimierza Malewicza. Autorka nie tyle śledzi bogatą recepcję "Czarnego kwadratu", ile raczej przygląda się jego mitowi, który rósł podczas gdy obraz fizycznie był niedostępny – zamknięty w magazynach muzealnych przez sowieckie władze: „Co się działo wokół Czarnego kwadratu przez długie dziesięciolecia jego nieobecności, która była czymś porównywalnym do politycznego zesłania?” – o to pytanie, które intryguje Poprzęcką. Myślę sobie, że podobne pytanie zadawał sobie Ignacy Czwartos, kiedy podejmował decyzję o malowaniu obrazów przedstawiających żołnierzy wyklętych – co stało się z nimi przez długie dziesięciolecia nieobecności, kiedy zostali zabici, wymazani z pamięci i politycznie zesłani w niebyt? Jaki rodzaj pamięci o nich przetrwał, jak powstawał ich mit? Ignacy Czwartos zabrał się do tego niemalże w analogiczny sposób, jak w przypadku przywołanego powyżej obrazu „Rozmawialiśmy o Malewiczu”. W pierwszy obrazie z cyklu zatytułowanym „Epitafium dla Józefa Franczaka, Lalka” malowanym w 2016 roku trzy postaci stoją w izokefalicznym szeregu: sierżant Józef Franczak pośrodku, a dwaj enkawudziści po obu stronach. Ten z lewej trzyma pepeszę, tej z prawej ręce schował z tyłu. Franczak w dłoniach trzyma swoją głowę, która wygląda nieco komicznie, jak głowy trzymane przez świętych w barokowych ołtarzach, których twarze są przesadnie ożywione jaskrawą barwą, by podkreślić, że choć głowa odcięta, to jest w niej życie. U góry natomiast, nad czarną pustką, która otacza kołnierz zielonego munduru unosi się zamiast głowy nieco abstrakcyjny znak: czarny krzyżyk i dwójka. Ta robocza numeracja, jaką ubowcy umieszczali na zdjęciach wykonywanych po egzekucji na wyklętych, stała się ich abstrakcyjnym znakiem, indeksem, który podobnie jak czarny kwadrat jest jednocześnie znakiem i czymś więcej, odniesieniem do żywej osoby z jej złożonym losem, w którym stapia się historia, polityka i zwykłe, ludzkie życie. Franczak miał pociągającą urodę, stąd jego pseudonim, Lalek.

Czwartos dobrze odrobił lekcję Malewicza, nie tylko malarską, ale i tę, o którą przekazuje los artysty uwikłanego w politykę i historię. I dlatego chyba Maria Poprzęcka użyła odniesienia do obrazu Czwartosa traktując go jako punkt wyjścia i zarazem puentę rozdziału swojej książki, która brzmi: „Nadzieja w artystach, którzy z dala od artystycznych mainstreamów oraz wirtualnych światów wciąż chcą poważnie „porozmawiać o Malewiczu”.”

 

Dzisiaj Maria Poprzęcka nie wiąże już nadziei z Czwartosem. Dziś werdykt jest jednoznacznie negatywny. Uważa, że Czwartos nie ma już nic wspólnego z Malewiczem. Nie ma nic wspólnego z awangardą, bo przecież awangarda - mówi Poprzęcka - buntowała się, była antysystemowa. A Czwartos – jej zdaniem – to dziś ktoś na kształt artysty reżimowego. Dość zabawnie brzmi takie przeciwstawienie w ustach wybitnej historyk sztuki, która znakomicie zna losy artystów awangardy współpracujących z władzą komunistyczną w czasie, gdy ta dokonywała swoich największych zbrodni inaugurując dwudziestowieczny system obozów koncentracyjnych. Zapewne z tym aspektem losu rosyjskiej awangardy Czwartos ma niewiele wspólnego, natomiast wiele go łączy na płaszczyźnie malarskiej z takimi twórcami, jak Kazimierz Malewicz. Jestem przekonany, że bez inspiracji Malewiczem nie byłoby znakomitego cyklu przedstawiającego żołnierzy wyklętych. 
Kto wie, może i te obrazy podobnie do suprematystycznych płócien Malewicza zostaną teraz zaaresztowane w muzealnych magazynach i podobnie zaczną generować mit i legendę?

 

Przecież „ars longa” – tak rozpoczyna Poprzęcka swoją książkę przytaczając za Bułhakowem, że „rękopisy nie płoną”, a dzieła sztuki nie giną, nawet jeśli są aresztowane lub ocenzurowane. Szkoda, że nie rozwija szerzej tej analogii zaczerpniętej z „Mistrza i Małgorzaty”. Główny bohater książki, Mistrz ośmielił się bowiem napisać powieść o tematyce religijno-historycznej w czasach, kiedy religia została wyklęta. Religia ujęta na poważanie, rzecz jasna. Z religii można było wówczas szydzić i dowodzić, że jest jedynie zwodniczym bajaniem. Tymczasem Mistrza interesowała postać Chrystusa i Poncjusza Piłata całkiem na serio. Nie tylko napisał, ale i udało mu się nawet wydać fragment swej powieści. Spotkał go za to wściekły atak zasłużonych krytyków, którzy na wyścigi przestrzegali przed tym, „który usiłował na łamy prasy przemycić apologię Jezusa Chrystusa”. Inny znów krytyk „domagał się bezlitosnej rozprawy z piłatyzmem i z tym religijnym tandeciarzem, który umyślił sobie, że przemyci (znów to przeklęte słowo!) piłatyzm na łamy czasopism.” Czy to nie przypomina – mutatis mutandis - sytuacji Czwartosa, który usiłował przemycić do Zachęty apologię żołnierzy wyklętych? Który wprowadził - jak piszą krytycy - kibolizm do świątyni elitarnej sztuki!

Niewątpliwe, zasłużenie powieść Bułhakowa uchodzi za ponadczasową. „Nieustannie odnosiłem wrażenie – pisze powieściowy Mistrz – że autorzy owych artykułów piszą zupełnie co innego, niż chcieliby napisać, i że właśnie to jest powodem ich furii.” Też odnoszę podobne wrażenie. Ta właśnie wściekła furia doprowadziła Mistrza do spalenia w piecu swego drogocennego rękopisu. A jednak rękopisy nie płoną. Dzieł sztuki nie da się wymazać z pamięci. One powrócą. Wie od tym dobrze także Maria Poprzęcka, skąd więc u niej ten antyczwartosizm?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz